Co to właściwie jest polymer clay, z czym to się je (i po co) no i jak to się do diaska nazywa po polsku? Ani to modelina przecież, ani glina, ani ciastolina ze sklepu dla dzieci. To najzwyklejsza w świecie termoutwardzalna masa plastyczna, z której można lepić różne bajery, w tym biżuterię, koniki pony, miniaturowe hamburgery i wszystko to, co z jakiegoś powodu zachwyca ale jest zupełnie niepotrzebne. Do niepotrzebnych, kolorowych rzeczy zawsze miałam ciągoty. Miałam nawet mini przygodę z kolczykami, kamykami, drucikami o różnej grubości i podatności na wyginanie ale polymer clay to co innego, prawda? To mnie kręci. A jak kręci to zwyczajnie nie da się na tym punkcie nie zwariować.
Tradycyjnie zwariowałam więc i przegoniłam swoją rodzinę po Frankfurcie (bo przecież w tej Polsce nic nie ma) w poszukiwaniu masy plastycznej Fimo. Okazało się, że przygraniczna część Frankfurtu nad Odrą nie posiada w swojej ofercie sklepów dla hobbystów i w zasadzie sama w sobie niewiele do zaoferowania ma. A to dziwne i krzepiące zarazem bo przecież pamiętam jak przyjeżdżałam tu przed laty (wielu, wielu laty, gdy jeszcze trzeba było nosić ze sobą paszport) na zakupy i wracając z tego kolorowego światka obładowana torbami prawie śpiewałam z radości pod nosem. Po przejściu mostu w stronę Słubic wszystko traciło nagle barwy. Wszystko oprócz moich nowiutkich, kolorowych ciuchów ze sklepów, które do nas wtedy jeszcze nie dotarły. Teraz Frankfurt nie tylko nie zachwyca ale i wyraźnie pozostaje w tyle za polskimi miastami. Nic tam nie kupiliśmy. A przepraszam, kupiliśmy kubek. Duży kubek w kolorowe sowy mieszczący ponad pół litra herbaty. Uwielbiam dobrą herbatę z cytryną w dużym kubku.
Potem poszliśmy do słubickiej galerii po sportowe buty dla panny N. Niestety były i to nawet jej rozmiar. Buty nijakie, z różowym akcentem, zupełnie wg. mnie „nieagenckie”. Panna N. upiera się ostatnio, że nie jest już księżniczką tylko agentką specjalną, a różowe buty są wspaniałe, mimo że jej ulubiony kolor to teraz czarny. Nie kumam. Tak, czarny kolor i pistolety to najlepsi przyjaciele sześciolatki. Naszej sześciolatki. Sześciolatki, która przestała liczyć się z moim zdaniem i SAMA teraz decyduje co zakłada na tyłek. I na stopy też. Całe szczęście, że w innym sklepie pani ekspedientka nie wiedziała co to longsleeve – oszczędziło mi to dodatkowych nerwów przy wyborze koloru.
W drodze do domu zahaczyliśmy o Prowincję w Słubicach i wrzuciliśmy w siebie po kilka pozycji z menu. Dobre pozycje to były, sushi z grilowanym łososiem, tuńczykiem i niezliczona ilość wegetariańskich krążków, warzywa w cieście, sery w panierce – pychota.
I wróciliśmy z wyprawy bez polymer clay. Jutro też jest dzień. W dodatku bez fochów bo panna N. już z nami nie pojedzie.
Jutro nadeszło wyjątkowo szybko (tak bywa gdy późno się wraca do domu) udaliśmy się więc w drugą stronę po Fimo-fanaberię. M. miał nie wysiadać z mydelniczki bo złapał na zachodzie jakieś paskudne przeziębienie ale zaparkowaliśmy bliziutko wejścia do sklepu dla artystów (wow kupuję w sklepach dla artystów, artystką jeszcze zostanę) więc wszedł przebierać w kolorowych kosteczkach Fimo razem ze mną. Doradzono nam wędrówkę do „pobliskiego” sklepu (po drugiej stronie miasta ale tego nie wiedzieliśmy) po narzędzia do traktowania masy plastycznej, a że i w tym sklepie owych narzędzi nie znaleźliśmy, przeszliśmy jeszcze kawałeczek do Empiku. Buty mi się rozleciały od dreptania po tych kocich łbach.
Wróciliśmy do auta z torbą wegetariańskich kotletów w słoikach, cieciorkowych pasztetów i bezrybnych paprykarzy, bez narzędzi. W pierwszym sklepie dla artystów kupiliśmy co mieli i pojechaliśmy po wałek. Tak, tak, wałek to narzędzie niezbędne i „może w LeroyMerlin będzie„. Nie było, ani wałka ani nic do mojego Fimo. Wyszliśmy stamtąd z kilkoma doniczkami i nową dziewczynką dla M. Dziewczynka to rosiczka i ma na imię różnie, w zależności od tego co pamiętamy, Rosia, Kazia lub Zosia.
Do Auchan poszliśmy tylko na chwilę po irlandzkie masło. Wyszliśmy po godzinie, albo dwóch. Bo tradycyjne irlandzkie masło okazało się masłem bez soli (Why?), wzięliśmy więc inne, o nazwie President, z solą. Jak President to sery. Tak, „zrobimy sobie dziś serowy plater”.
Wybraliśmy kilka różnych serków, miła pani z pachnącego stoiska chętnie kroiła nam po kawałeczku z każdego który wskazaliśmy. Mają tam też jakiś egzotyczny twór o nazwie wyrób seropodobny ale nie skusiliśmy się na żadną jego odmianę. Jak sery to koniecznie wino, czerwone. Szurając stopami po kaflach marketu w rozwalających się butach poczłapałam z M. pod pachą w stronę win. Zonk. Nie mamy w domu lampek do wina, z kubków pić nie będziemy. Szur szur po lampki. Potem jeszcze po majonez kielecki, drożdże, Earl Grey, cukierki pistacjowe, przepięknie pachnące truskawki z hiszpańskiego czarnobyla (taaakie wielkie!). Potem już tylko do mamy po pannę N. i korkociąg no i wreszcie do domu.
W domu zjedliśmy niedobre sery, zapiliśmy lampką wina i poszliśmy spać. Pijaki z nas takie, że następnego dnia nawet po tabletce nie przestały nas boleć głowy. M. po galopie przez miasto nie mógł podnieść się dziś rano z łóżka a ja zamówiłam resztę, większą resztę, moich Fimo-akcesoriów na Allegro. Przyjdą za trzy dni, kurierem, a ja będę przez cały weekend więzić moją artystyczną duszę w sobie bo nie mam ani wałka ani maszynki do makaronu. Mam za to jeszcze trochę serów i prawie całą butlę wina. A co jak mi moje nowe fimo-zwariowanie do poniedziałku minie?
Pingback: Niezbędnik fimo czyli co trzeba kupić do polymer clay