Nareszcie zebrałam wystarczająco sił żeby po moim niespełna dwuletnim pobycie w Polsce i prawie trzyletniej nieobecności w Irlandii wybrać się na Zieloną Wyspę. Bałam się, autentycznie bałam się swojej reakcji. Niepotrzebnie, jak się okazało, bo mimo że płakałam ze wzruszenia przez pierwsze dwa dni w Galway na każdym prawie zakręcie, w każdym sklepie, jedząc moje ukochane irlandzkie sery, to zrozumiałam że Irlandia zawsze będzie moim domem bez względu na to gdzie będę mieszkać czy pomieszkiwać. Uspokoiłam się bo przez 3 lata niewiele się w Galway zmieniło. Zmieniło się mniej niż przez 10 lat mojego pobytu tam. Ci sami ludzie spacerują po Shop Street, te same twarze kasują zakupy w Dunnes Stores a ja przecież lubię gdy dzieje się to samo i tak samo niezmiennie. Irlandia to taka oaza, świat gdzie czas płynie wolniej, gdzie nikt nie gna z jęzorem na wierzchu za każdą złotówką. Irlandia to nie Polska.
A obawiałam się, że nie będę potrafiła wyjechać, że przyjdzie mi do głowy znów wywrócić mój świat do góry nogami i zostać, albo pojechać do Polski tylko po manatki. Po 4 dniach spędzonych w Galway pogodziłam się z tym, że już tam nie mieszkam. Nie czuję się jednak turystą, czuję się jak u siebie, jak ryba w wodzie, przywitana w Shannon ciepłymi słowami rudego pana zza lady: „What car would you like, Tesla?”, na miękkich kolanach otwierająca list z UHG zaadresowany do mnie, a zostawiony na skrzynce pocztowej przez obecnych najemców „mojego” apartamentu.
Tak. Galway to mój dom bez względu na wszystko.
Weekend w Irlandii upłynął pod znakiem zakupów. Pasłam się w Eyre Square Shopping Centre jak owca na zielonej łące, jadłam fileciki w KFC, piłam kawę z dziewczynami, odwiedziłam nianię Panny N., zmokłam kilka razy, płakałam widząc tęczę na Tuam Road. To były ciekawe i niezapomniane 4 dni nostalgii i radości. Zabrakło czasu na Salthill ale morza miałam pod dostatkiem ostatnimi czasy i musiałam zawrócić na lotnisko gdy byłam tuż pod moją firmą bo wiedziałam, że jak tylko wyjdę pogadać z ludźmi to mi samolot zwieje. Odwiedzę ich następnym razem, niebawem.
Wór pieniędzy wydałam (nie wiem na co), trochę łupów przyleciało ze mną samolotem, reszta przyjechała trochę później drogą lądową. Zaskakująco dziwne rzeczy kupiłam w Irlandii. Były czasy że w drugą stronę, z Polski woziłam nawet pieczarki, kapustę i wódę. Teraz z Irlandii zabrałam tuńczyka, pasty do zębów, skarpetki z Penneys, herbatki Lady Grey, telefon i masę bzdur, które z Irlandią mi się kojarzą np. kolczyki w kształcie flagi irlandzkiej czy zielony kapelusik Leprechaun’a. Domyślam się że to nie jest to co znajduje się w torbie każdego Polaka odwiedzającego IE ale nikt też chyba z Polski nie przywozi pieczarek jak zwykłam to robić ja.
Spoko czy nie?